content
Pejzaż, którego nie widać / A Landscape You Cannot See
Jakub Gawkowski
Jakub Gawkowski
Pejzaż, którego nie widać
Trudno wyjaśnić dziś młodym ludziom urodzonym w krajach, gdzie przemysł ciężki już prawie nie istnieje, jaki podziw może wzbudzać proces produkcyjny, któremu podporządkowane było nasze życie. Ojca, a później i mnie, ogromne maszyny nie napawały strachem – nie, traktowaliśmy je z namaszczeniem i uważaliśmy te stworzone ręką ludzką olbrzymy za równie fascynujące jak cuda natury.
Eric Lomax, Railway Man, tłum. Dorota Malina
I nagle pociąg wjeżdża na jasność, las pozostaje po kilku kół obrotach gdzieś za pociągiem i my, i łąka lecimy w dół. Łąka jest żółta i niebieskawa, dobiega do strumyka. A za strumykiem jak gdyby drugi las, odbicie poprzedniego w zwierciadle: kominy, kominy, kominy. Poprzez te kominy przeziera również dal, ale zasnuta niebieską sadzą, zaplątana w pióra dymu.
Jarosław Iwaszkiewicz, Podróże do Polski
Opowieść o śląskim pejzażu można by zacząć banalnie od podróży między Bytomiem a Katowicami, codziennej trasy wielu mieszkańców aglomeracji. Wsiadając w centrum miasta na K do autobusu numer 830, rozpoczynamy przejażdżkę, która w przeciągu czterdziestu kilku minut może zaoferować więcej niż niejedno opracowanie historyczne. Można w tym czasie zobaczyć niespodziewanie dużo – przeszłość, teraźniejszość i zagadkową przyszłość połączone na jednej, niezwykle barwnej trasie.
Oddalając się od centrum śląskiej stolicy, zostawiając w tyle kosmiczny Spodek i zieloną Koszutkę, ruszamy w stronę Chorzowa. Mijamy teren, gdzie miejsce kopalni węgla kamiennego zajęło kilka lat temu okazałe centrum handlowe. Kiedyś – Gottwald, a dzisiejsza Silesia City Center mogłaby się stać krótkim przewodnikiem, groteskową historią Śląska kilkudziesięciu ostatnich lat w pigułce. Kopalnia, uroczyście powświęcona na początku wieku przez biskupa wrocławskiego, ustąpiła miejsca niezwykłemu molochowi, na którego terenie znajdziemy zarówno kaplicę, setkę sklepów i szkołę tańca, a którego otwarcie uświetniła obecność etatowej celebrytki zza oceanu, Paris Hilton.
Po drodze przejeżdżamy między dwoma ikonami – z jednej strony górujące nad okolicą monumentalne „kukurydze”, część socmodernistycznego osiedla będącego odpowiedzią władz na niezaspokojony głód mieszkaniowy i złe warunki sanitarne, wzniesionego z okazji tysiąclecia państwa polskiego. Przez wiele lat było to zwykłe blokowisko, dziś niemal turystyczna atrakcja, ważna karta w powojennej historii polskiej architektury – podobny los spotkał zresztą wzniesiony w Ustroniu kompleks uzdrowiskowy, tzw. piramidy. Po przeciwnej stronie kolejny owoc tego samego systemu, powstały w trosce o zdrowy rozwój i odpowiednią ilość ruchu mieszkańców – gigantyczny park Śląski. Jeśli tylko mielibyśmy trochę czasu, zamiast jechać dalej powinniśmy tu wysiąść, zjeść watę cukrową, odwiedzić planetarium lub podziwiać okolicę z wagonika kolejki linowej np. tego imienia Piotra „Magika” Łuszcza[1].
Przy wjeździe do Chorzowa co rusz w oczy rzucają się ślady po czasach wielkiej industrializacji, która chyba najsilniej ukształtowała pejzaż całego regionu. Zaprojektowana przez Johanna Friedricha Weddinga na początku XIX stulecia Huta Królewska, tak chętnie przedstawiana kiedyś na litografiach Ernsta Knippla zachwycała współczesnych rewolucyjną formą, podporządkowaną całkowicie swej funkcji. Dziś w centrum miasta oglądać możemy pozostałości z dawnej huty, będące jedynie cieniem dawnej świetności. Choć może być trudno dostrzec go z okna autobusu , o przemysłowych korzeniach miasta przypomina ustawiony nieopodal pomnik osoby, od której całe Königs Hütte się zaczęło – hrabiego Wilhelma von Redena. I choć niegdyś dało się tu słyszeć okrzyki „pomnik Prusaka – policzek dla Polaka” to pruski przemysłowiec, tak zasłużony dla regionu stoi niewzruszony na cokole do dziś.
Zanim wjedziemy do Bytomia uwagę zwraca jeszcze jeden obiekt – przybrany w barwy moro schron po prawej stronie ulicy. Pochodząca z lat 30. budowla, będąca częścią Obszaru Warownego Śląsk to wspomnienie Śląska niejednorodnego, podzielonego między dwa państwa granicą, która przebiegała właśnie tutaj. W końcu – wjazd do Bytomia. Po lewej stronie zobaczymy ceglany komin wystający ponad linie zabudowań – to teren po kopalni Rozbark, gdzie dziś funkcjonuje centrum tańca. W oczy rzucają się tak piękne jak zrujnowane kamienice – każda inaczej zdobiona, wszystkie równie zdewastowane.
Opisywanie śląskiego pejzażu, choć wydawałoby się zadaniem prostym, może się okazać trudne i nieoczywiste z kilku powodów. Zbyt łatwo jest wpaść w pułapkę rzeczy banalnych. Czerwone okiennice, dymiące kominy, hałdy, szyby kopalniane, a zimą – sterty węgla na ulicy. To wszystko zadziwiło Polskę po raz pierwszy jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy skutkiem zawirowań historycznych Górny Śląsk znalazł się w końcu w jej granicach. Podsumowaniem podejścia do tej nieznanej, egzotycznej krainy, jaką był wówczas dla reszty państwa, jest tytuł Z czarnego kraju, pod którym po latach wydano zbiór pisanych w dwudziestoleciu reportaży. Stereotyp, który narodził się niemal sto lat temu nadal ma się świetnie.
Śląsk to piętrzące się warstwy – gleby, popiołu i pamięci. Przez lata dla wielu brudnoszary, ciemny i depresyjny, po stopniowych pracach odkrywkowych staje się piękną krainą tajemnic, czarnym ogrodem – jak wielu chciałoby go widzieć. Co kilka lat kolejna – wydawałoby się, że niemożliwa do poruszenia, warstwa drga, osuwa się, odsłaniając nieznany, niewidoczny wcześniej krajobraz. Pejzaż jest trudny, bo nie jest neutralny – każda warstwa skrywa resztki innej sytuacji społecznej, innego systemu politycznego, który przecież zmieniał się tu kilkukrotnie i za każdym razem dość radykalnie. Odsłonięcie poszczególnych cząstek, odkopanie przyprószonych popiołami zapomnienia fragmentów śląskiego pejzażu staje się każdorazowo decyzją polityczną, z której wagą i konsekwencjami trzeba się mierzyć. Tak było z zapomnianą przez dziesiątki lat wieczną architekturą pałacową, podobnie – z odkrytą stosunkowo niedawno, modernistyczną spuścizną dwudziestolecia międzywojennego, z której dziś z powodzeniem uczyniono wizerunkowy atut nowoczesnego od zawsze województwa, w końcu – z założeniami socrealistycznymi, jak choćby pięknym osiedlem „A” w Tychach, które po latach wygnania ze społecznej świadomości stało się obiektem badań historyków sztuki i popularnym celem wycieczek.
Bez trudu można by mówić o kolejnych, wspaniałych osiedlach patronackich[2] – ludzkiej twarzy pędzącego kapitalizmu, z tymi najpiękniejszymi – kolonią Ballestreama w zabrzańskiej Rokitnicy, i pocztówkowym Nikiszowcem, wzniesionym w roku 1908 według projektu kuzynów Zillmanów. Można by rozwodzić się na temat pozostałości po wielkiej industrializacji, o zmianach, jakie zaszły w górnośląskim krajobrazie w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy rywalizacja między Polską a Niemcami napędzała niezwykły rozwój po obu stronach granicy, lub o tym, jak pejzaż najpierw zmieniał się dynamicznie w latach powojennych, by następnie ulec stopniowej i niemal całkowitej degradacji. Może się jednak okazać, że po sprawnym opisie tego wszystkiego, nie udzielimy wcale odpowiedzi na pytanie o naturę regionu. A może pytanie powinno być zupełnie inne, może warto byłoby zapytać, o to, czego zobaczyć nie można – czego na Śląsku nie widać. Często to, co już niewidoczne, nieistniejące, wcale nie przestaje być ważne. Również tu wiele pozostaje w zbiorowej pamięci, tworząc skomplikowane śląskie imaginarium.
W pierwszych ujęciach Bożego Ciała, filmu dokumentalnego Adama Sikory zrealizowanego w dzielnicy Świętochłowic, Lipinach, zza spowitych śniegiem robotniczych bloków spozierają kominy zakładów przemysłowych, w oddali ujadają psy, a kilkoro na oko biednych, ale zadowolonych dzieci bawi się na śniegu. W innej scenie bezzębna kobieta tłumaczy, jak jej się żyć nie chce, w kolejnej – starsze małżeństwo prezentuje pustą lodówkę; „Ślunsk się traci – tu nie ma przyszłości” podsumowują, prezentując zdjęty ze ściany wizerunek świętej Barbary.
To warstwa najbardziej oczywista, najgrubsza, w powszechnej dyskusji przyjmowana do niedawna po prostu jako fakt. Ją poruszyć jest najtrudniej, a co za tym idzie – dostrzec ogrom wartości i historii (w dobrych i złych przejawach), które kryją się pod powłoką „czarnego” Śląska targanego od lat problemami społecznymi.
***
Powtarzanie niczym mantry pytania „czego nie widać?”, zaczyna przynosić niespodziewane efekty. Bo oto okazuje się, że po wyjściu z katowickiego dworca zaczynamy się zastanawiać nad autentycznością tego, co widzimy. Przecież katowicki dworzec, z jedynymi w swoim rodzaju betonowymi kielichami, perła brutalistycznej architektury na skalę światową, nie istnieje. Tu relacja widoczne – niewidoczne staje się tym bardziej ciekawa, bo przed oczami – owszem – mamy kielichy, lecz powstałe jedynie po to, by zmylić czujność patrzącego. Kielichy – kopie, kielichy – symulakrum[3].
Patrząc na dzisiejszy rynek, z jego wertykalnymi ogrodami i wesołą fontanną, zobaczyć możemy z całą pewnością jedno – przyszłość, jaką dla regionu zaplanowano. Podobną informację wysyła także sąsiadujący z nim, przeszklony budynek urzędu miasta – wizytówka nowoczesnej administracji, a także niedaleka, budząca mieszane uczucia mieszkańców i dumę władz „oś kultury”.
Przebudowany rynek flankują dwa domy handlowe z drugiej połowy XX wieku – Zenit i Skarbek. Szczególnie ten drugi wdarł się w łaski mieszkańców – wystarczy wspomnieć oburzenie, które wybuchło na wieść o jego rychłej przebudowie, w której stracić miał charakterystyczne łuski. Stojący naprzeciw Zenit to kolejny symbol powojennego modernizmu. Równie ważne jak pochodzący z początku lat 70. ten dom handlowy jest także miejsce, gdzie stoi. To tu, w pięknym Hotelu „Welt”, w jednym z pierwszych monumentalnych gmachów Katowic, koncert grał niegdyś Johann Strauss. Nieopodal rynku, przy ulicy imienia Adama Mickiewicza, rozpościera się dziś niewielka połać wciąż przynależąca do minionej, choć całkiem niedawnej epoki. Skarpety, majtki, portfele, kieszonkowe radia, latarki i ogrom innych towarów pokrywają tworzące wąskie uliczki stoiska, otoczone dodatkowo kilkoma budami z kebabem. Zaledwie kilkaset metrów od europejskiego rynku znów jesteśmy w dzikich latach 90. Tu także to, co najważniejsze jest niewidoczne. Gdyby wojska hitlerowskie w pierwszych dniach drugiej wojny światowej nie zniszczyły stojącej w tym miejscu największej synagogi w Polsce, targowe namioty w biało niebieskie pasy (!) nie miałyby tu dziś racji bytu.
Opowieść o zmieniającym się śląskim pejzażu, choć dyktowana często niezwykłymi wizjami rozwoju i wspaniałymi decyzjami, niestety równie często staje się opowieścią o destrukcji i rozpadzie. Katowicka synagoga, tak jak ta położona na wzgórzu zamkowym w Będzinie, została podpalona przez nazistów w pierwszych dniach wojny. Gliwicka, stojąca niegdyś przy ulicy Dolnych Wałów, przestała istnieć jeszcze wcześniej – w czasie nocy kryształowej. Podobny los spotkał modernistyczny gmach Muzeum Śląskiego projektu Karola Schayera – choć wizję historii dyktowaną przez władze II RP należałoby nazwać raczej „Polskim Muzeum Śląskim”. Monumentalny budynek – podobno wówczas najnowocześniejsze muzeum w tej części Europy – o poziomym rzucie, przypominającym lecącego orła z polskiego godła, pomimo tego, że był architekturą o światowym poziomie hitlerowcy zdecydowali się rozebrać kawałek po kawałku tak, by raz na zawsze o nim zapomniano. Wspaniały hotel „Welt” zniknął w ostatnich dniach wojny, gdy opuszczający miasto żołnierze radzieccy, podłożyli pod nim ogień. W taki sam sposób żywota dokonał położony w Świerklańcu dziewiętnastowieczny neorenesansowy pałac wzniesiony przez Guidda von Donnersmarcka dla znanej wówczas paryskiej kurtyzany La Païvy. „Wersal Śląska”, jak mawiano o wybudowanym w Świerklańcu pałacu, został w latach powojennych skazany na zapomnienie ze względu na polityczne konotacje – przynależność do epoki, którą chciano wyprzeć ze zbiorowej pamięci. Jednak nie musimy szukać aż tak daleko, by znaleźć podobne, równie tragiczne historie. Dziś, wjeżdżając do Bytomia, u zbiegu ulicy Katowickiej i Chorzowskiej ujrzymy tylko pusty plac, na którym stała kiedyś jedna z najpiękniejszych kamienic witających przybywających do miasta. Właścicielka, zamiast podjąć prace remontowe przy zabytkowym budynku, zwlekała z działaniem wystarczająco długo, by sypiące się mury z 1870 roku trzeba było w końcu wyburzyć. A to tylko kropla w morzu podobnych historii, gdzie o obrazie regionu decyduje bezwzględny kapitał.
Trudno jest pisać o jednym śląskim pejzażu, bo mimo powszechnego przekonania o jego jednolitości, to wciąż kraina niespotykanie różnorodna. A to, co niewidoczne w śląskim krajobrazie zasługuje na uwagę także z banalnych, pragmatycznych powodów – dla regionu i jego mieszkańców, żyjących z podziemnych owoców matki ziemi co najmniej od czasów wydrążenia pierwszych kopalni w połowie XVIII wieku, to co pod ziemią było niemal zawsze tak samo ważne jak to, co zobaczyć możemy na powierzchni. Trudno mówić o pejzażu, który przez lata skryty był pod warstwą gleby i nie miał żadnego powodu, by się z tych otchłani wynurzać. Choć dzisiejsze rozważania na temat globalnego ocieplenia każą krytycznie osądzać opartą na węglu politykę energetyczną, to historia mówi tu sama za siebie. „Matka ziemia” jakby to kiczowato nie brzmiało, to oprócz pustego terminu także niewątpliwie źródło, które przyniosło w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dobrobyt wielu rodzinom. Kilometry podziemnych korytarzy, ukryte przed wzrokiem, zdradzające swoją obecność tylko wystającymi ponad linię horyzontu kopalnianymi szybami, mroczny świat śląskich kopalni, choć odwiedzany tylko przez pracujących w nich górników obecny jest w życiu wszystkich mieszkańców. To wokół niego tworzył się w dużym stopniu kształt społeczeństwa, które portretował w swoich filmach Kazimierz Kutz, a na fotografiach próbowała uchwycić Zofia Rydet. Niektóre nieczynne kopalnie – jak Guido w Zabrzu czy Rozbark w Bytomiu, zyskały nowe życie, budując wizerunek regionu jako postindustrialnego skansenu, inne jednak tyle szczęścia nie miały. Powstająca od kilku lat ultranowoczesna infrastruktura, m.in. imponujące siedziby instytucji kultury, wznoszona głównie za unijne pieniądze także stała się nieodłączną częścią nowego obrazu Śląska, choć często trudno oprzeć się wrażeniu, że w wielu przypadkach to jedynie okazała fasada mająca zasłonić ekonomiczno-społeczne problemy wynikające z upadku przemysłu, który niegdyś definiował całą strukturę regionu.
Z jednej strony dzisiejszy wizualny pejzaż tworzą kilometry torów kolejowych, kłęby dymu z wszechobecnych kominów, rozgrzane hutnicze piece i pędzące bez wytchnienia pociągi, o których brawurowo opowiedział niegdyś Kazimierz Karabasz w Węźle. Z drugiej strony, gdy tylko będziemy mieli okazję spojrzeć na okolicę z dystansu, gdy wdrapiemy się na jedną z licznych hałd, historyczny Kopiec Wyzwolenia w Piekarach Śląskich czy dowolny szyb kopalniany, zawsze spostrzec możemy jedno – wszechobecną zieleń, miasta-ogrody, rozwijające się co roku liście drzew i krzewów w tak wielu lasach czy parkach, cały „Zielony Śląsk” jak Gustaw Morcinek określał Podbeskidzie i tereny Śląska Cieszyńskiego. Prawdziwy pejzaż jest zapewne syntezą tych dwóch czynników, może ma kolor zielono-czarny? Ale jaki jest tak naprawdę sens pisania o tym wszystkim, gdy prawdziwa historia dzieje się tam, gdzie i tak wzrok nie sięga? Śląski pejzaż zawsze wymykać się będzie prostym definicjom, pozostanie nieprzenikniony, a przez to tak fascynujący.
[1] Piotr „Magik” Łuszcz – raper, członek kultowego zespołu Paktofonika. Mieszkał w bloku na Katowickich Bogucicach, skąd w 2000 r. wyskoczył, popełniając samobójstwo.
[2] Osiedla patronackie, wznoszone przez właścicieli zakładów przemysłowych – głównie arystokratów, dla zatrudnianych pracowników. W wielu przypadkach kolonie robotnicze przez lata ulegały degradacji, stając się w powszechnej opinii domeną ludzi ubogich i marginesu społecznego.
[3] W latach 70. w Katowicach wzniesiono brutalistyczny dworzec projektu Wacława Kłyszewskiego, Jerzego Mokrzyńskiego i Eugeniusza Wierzbickiego, którego zadaszenie wsparte było na szesnastu masywnych, żelbetowych filarach o chropowatej powierzchni. W 2011 r. konstrukcję zburzono, a następnie odlano nowe „kielichy”, które w większości zasłania dziś budynek galerii handlowej.
Jakub Gawkowski
A Landscape You Cannot See
It is hard to explain to young people born in countries that have almost forgotten heavy manufacturing just how awe-inspiring the very processes that shaped our lives could be; for my father, and for me later, great machines were not fearful or distressing but things to be celebrated, as fascinating as the natural world, creatures made by men.
Eric Lomax, Railway Man
And all of a sudden, the train enters a splash of brightness, a few more turns of the wheels and the forest remains somewhere behind the train, and we, at the meadow fall down. The meadow is yellow and bluish, and stretches to the stream. On his other side, as if another forest – a reflection of the previous one in a looking glass: chimneys upon chimneys and chimneys. Peering between these is also distance, yet it is cobwebbed in bluish sooth and entangled in feathers of smoke.
Jarosław Iwaszkiewicz, Podróże do Polski (Travels to Poland)
A tale of the Silesia landscape can predictably begin with a ride from Bytom to Katowice, the daily route for quite a share of population of the conurbation. Boarding the bus number 830 in the centre of the city starting with K, you start a trip that within forty-odd minutes can offer more than many a historical report. You can see surprisingly much: the past, the present, and the unfathomed future combined in a single, exceptionally colourful ride.
Moving away from the centre of the capital of Silesia, leading behind the alien flying saucer of Spodek and the green Koszutka, you navigate towards Chorzów and pass by an area where a coal mine was replaced a few years ago by an imposing commercial centre. Once Gottwald, today Silesia City Center could provide a brief compendium, a grotesque history of Silesia of the last few decades in a nutshell. Officially blessed early in the previous century by the Bishop of Wrocław, the mine yielded to the extraordinary Moloch, whose premises encompass a chapel, a hundred shops and a school of dance, and whose opening was highlighted by the presence of a staple overseas celebrity, Paris Hilton.
On your way, you pass between two icons: of the one hand there are the monumental ‘corn cobs’ towering above the area – part of the socialist-realist/modernist residential estate being the answer of the authorities to the unsatisfied hunger for apartments and the poor sanitary conditions, built to commemorate the millennium of the Polish state. For many years, it was just part of the concrete jungle, yet today it is nearly a tourist attraction, an important chapter in the post-war history of Polish architecture. By the way, a similar fate is shared by the so-called pyramids, a spa complex raised in Ustroń. On your other side, there stands another fruit of the same system, set up with the healthy lifestyle and appropriate amount of fitness and leisure for the locals in mind: the gigantic Silesia Park. If you only had some time, instead of going further, you could leave here, have some sugar candy, visit the planetarium, and admire the area from a cable car wagon, why not the one named after Piotr “Magik” Łuszcz.[1]
When you enter Chorzów, traces of the days of the great industrialisation, which must have been the most powerful force shaping the landscape of the entire region, repeatedly come before your eyes. The Huta Królewska – Royal Steelworks, designed early in the 19th century by Johann Friedrich Wedding, and presented so eagerly in the lithographs of Ernest Knippel, captivated its contemporaries with the revolutionary form subjugated fully to function. We can see today remnants of the former works in the centre of the city, no more than a shadow of the former grandeur. Although from the window of the bus it may be hard to notice the monument to the person who started the entire Königs Hütte – Count Wilhelm von Reden stands nearby, reminding of the industrial roots of the city. And although you could hear people shouting pomnik Prusaka – policzek dla Polaka (“monument to a German, offence to the Pole”) in the past, the Prussian industrialist who has done so much for the region stands on his plinth to this day, unaffected.
Before you enter Bytom, there is yet another structure that attracts the attention on the right-hand side of the street: a camouflaged shelter dating back to the 1930s. A part of the Fortified Area of Silesia, it is a memory of Silesia the non-homogenous, divided by the border between two states that ran precisely here. Finally – there is the entrance to Bytom. Visible on the left is a brick chimney protruding beyond the skyline – this is a remnant of Rozbark mine, where a dance centre operates today. The eye is attracted by tenements, as beautiful as ruined: each with its singular decorations, all equally devastated.
Although a seemingly easy task, describing the Silesian landscape may prove difficult, and far from obvious for a number of reasons. It is too easy to fall into the trap of banality. Red window shutters, chimneys belching smoke, heaps of coal and whatnot, mineshafts, and – in winter – piles of coal in the street. All these stunned Poland for the first time still back in the two decades between the two world wars, when historical turmoil finally placed Upper Silesia within Polish borders. What sums up the approach to this unknown, exotic land, which Silesia was at the time for the rest of the state is the title Z czarnego kraju (From the Black Land), used for a collection of reports written in the period and published years later. The stereotype born nearly a century ago is still alive and kicking.
Silesia is layers upon layers: of soil, ash, and memory. For years, many found it leaden-grey, sombre, and depressive, yet gradual ‘archaeological’ efforts, turned it into a beautiful wonderland, a black garden, which many would like to see it. Every few years, another, seemingly permanent layer shakes and slides down to unveil a previously unknown and invisible landscape. The picture is difficult because it is not neutral: every layer conceals remnants of a different social situation, a different political system that after all changed a number of times here, each time quite radically. Each display of individual elements, shards of the Silesian landscape speckled with the ashes of oblivion, becomes a political decision, whose gravity and consequences must be taken into account. It was so for decades with the eternal mansion architecture, and similarly with the relatively recently discovered modernist heritage of the two decades between the world wars, which today has been successfully turned into a hallmark of the region that has always been modern, and finally with the designs of socialist realism, to mention the beautiful A residential estate in Tychy, which, after years of banishment from human perception and consciousness became an object of research for art historians and are popular destination for tours.
One could easily discuss a succession of magnificent residential estates built by wealthy patrons[2] – the human face of the speeding capitalism, with the most beautiful ones: Ballestream colony in the Rokitnica district of Zabrze and the postcard-worthy Nikiszowiec, built in 1908 to the design of Zillman cousins. One could dwell upon the remnants of the great industrialisation, the changes that took place in the landscape of Upper Silesia in the time between the world wars, when the rivalry between Poland and Germany nurtured the extraordinary development on both sides of the border, and how the landscape dchange dynamically in the post-war years so as to yield to gradual and nearly total degradation later. Yet it may prove that the neat description of all these has given no answer to the question about the nature of the region at all. Or perhaps the question should be entirely different, perhaps one should ask about what cannot be seen: what remains invisible in Silesia. Often what is already invisible, non-existent, does not cease to be important. Here, too, plenty remains in the collective memory, building the complicated imaginarium of Silesia.
In the first frames of Boże Ciało (Corpus Christi), a documentary by Adam Sikora shot in Lipiny, a district of Świętochłowice, chimneys of industrial factories appear from beyond the snow-clad worker blocks, dogs bark in a distance, and a handful of perhaps poor yet satisfied children play joyfully in the snow. In another scene, a toothless woman explains how she doesn’t feel like living, and in the following one – an elderly couple present an empty fridge; Ślunsk się traci – tu nie ma przyszłości – “Silesia is being lost: there is no future here”, they recap, presenting a painting of St Barbara taken off the wall.
This is the most obvious and thickest layer, until recently taken simply as a fact in the general discussion. It is the most difficult to move, and consequently it is hardest to see the huge volume of value and history (in both good and bad materialisations) hiding under the shell of the “black” Silesia, riven with social problems for years.
***
Repeating the question “what cannot be seen?” like a mantra begins to bring surprising effects: suddenly it turns out that leaving the Katowice train station, you begin to ponder about the authenticity of what you see. After all, the Katowice train station with the only concrete chalices of the kind, the world-scale pearl of brutalist architecture, no longer exists. The relationship between the visible and the invisible becomes the more interesting here, as we have chalices before our very eyes, yes we do, yet ones that were constructed only to mislead the onlooker. Chalices that are copies; chalice simulacra.[3]
Looking at today’s market square with its vertical gardens and a merry fountain, we can certainly see one thing: the future that has been intended for the region. A similar message is imparted by the neighbouring glazed building of the municipality: a token of modern administration, as well as the nearby “axis of culture” raising mixed feelings among the locals and pride of the authorities.
The revamped central square is flanked by two department stores from the second half of the 20th century: Zenit and Skarbek. Especially the latter found a soft spot in the heats of the locals, enough to mention the uproar in the wake of the news about its impending reconstruction, in which the building was to lose its characteristic scales. Standing opposite, Zenit is another example of postwar modernism. The place where it stands is as important as the construction (from the early 1970s) itself. It is here, that Johann Strauss used to play in the beautiful Welt Hotel, one of the first stately buildings of Katowice. Stretching not far away from the square, by a street named after Adam Mickiewicz, is a smallish precinct that still belongs to a bygone, although quite recent period. Socks, pants, wallets, pocket radios, torches, and a mass of other goods cover the stalls forming narrow alleys, additionally surrounded with a handful of kebap stands. Just a few hundred metres away from the European market square, you have travelled back to the wild 1990s. Here as well, what is the most important remains invisible. If in the first days of the second world war Nazi armies did not destroy Poland’s largest synagogue that used to stand here, the fair sprouting tents in white-blue stripes (sic!) would have no reason here.
The tale of the changing Silesian landscape, although often dictated by extraordinary visions of development and magnificent decisions, as often as not turns into an unfortunate tale of destruction and decomposition. The Katowice synagogue, not unlike that situated on the castle hill in Będzin, was burned down by the Nazi in the first days of the war. The one that used to stand in Dolnych Wałów street in Gliwice was destroyed even earlier, during the Crystal Night. Similar was the fate of the modernist building of the Silesia Museum, designed by Karol Schayer, although the vision of history dictated by the government of the Second Republic of Poland would have been reflected more properly in the name the ‘Polish Silesia Museum’. When seen from the top, the impressive building, allegedly the most modern museum in this part of Europe at the time, reminded of the eagle in flight from the Polish coat of arms. Although it was world-class architecture, the Nazi decided to take it apart piece by piece so that it were forgotten once and forever. The magnificent Welt Hotel disappeared in the last days of the war, when the Soviet troops leaving the city set fire to it. The demise of the 19th-century neo-Renaissance mansion built in Świerklaniec by Guiddo von Donnersmarck for La Païva, a famous Parisian courtesan, followed a similar track. The ‘Versailles of Silesia’, as the mansion was referred to, was sentenced to oblivion due to its political connotations in the post-war years: it belonged to a period that was to be effaced from the collective memory. Yet you do not need to look far to find similar, equally tragic stories. Today, entering Bytom, where the Katowicka and Chorzowska streets meet and where one of the most beautiful townhouses welcoming those arriving in the city once used to stand, you see no more but an empty square. Instead of embarking on renovation works on the historical building, the owner postponed any action long enough for the crumbling walls from 1870 to call finally for demolition. This is no more but a drop in the sea of similar stories, where the ruthless capital decides about the face of the region.
It is hard to write about a single Silesian landscape, because despite the general conviction about its homogeneity, this is still a land of unmatched variety. And what cannot be seen in the landscape of Silesia deserves attention also for the banally pragmatic reasons: for the region and its inhabitants living on the subterranean fruit of mother Earth at least from the day of digging the first mine in the first half of the 18th century, what is underground has been at least as important as what we can see on the surface. It is difficult to discuss a landscape that has for years been hidden under a layer of soil and had no reason to emerge from these deeps. Although the contemporary reflections on global warming enforce a critical judgement on energy policy based on hard coal, history speaks for itself here. However kitschy may it sound, besides an empty term ‘Mother Earth’ is beyond doubt also the source that has brought well-being to many families in the last several decades. Kilometres of subterranean corridors hidden away from the sight betray their presence only through the mine shafts sticking above the skyline, the murky world of the Silesian mines, although visited only by the miners working within, is present in the life of all locals. It is around it that the shape of the society portrayed in his films by Kazimierz Kutz and taking shape in Zofia Rydet’s photos. Some defunct mines – to mention Guido in Zabrze and Rozbark in Bytom – gained a new life, building the image of the region as a post-industrial open museum, while others have not been so lucky. The ultra-modern infrastructure developed for a number of years, including the impressive headquarters of institutions of culture, built mostly for the EU money, has also become a staple part of the new image of Silesia, although sometimes it is hard to resist the impression that in many cases these are no more than impressive façades hiding away the economic and social problems resulting from the decline of industry that used to define the entire structure of the region.
On the one hand, the contemporary visual landscape consists of kilometres of railway tracks, smoke belching from omnipresent chimneys, the heat of mill furnaces, and the relentlessly speeding trains, described with such an élan by Kazimierz Karabasz in Węzeł (The Junction). On the other hand, as soon as you only find an opportunity to look at the area from a distance, once you have climbed one of the numerous coal piles, the historical Liberation Mound in Piekary Śląskie, or any mine shaft, you can always see one thing: the omnipresent greens, the garden-cities, the leaves of trees and shrubs sprouting and developing every spring in so many woods and parks; the entire “Green Silesia” as Gustaw Morcinek called the Podbeskidzie and the Cieszyn Silesia. The true landscape must be a synthesis of the two, and perhaps is green-black? Yet what sense does it make to write about all this, if the real history takes place where the eye cannot reach? The landscape of Silesia will always escape simple definitions, and will remain unfathomed and in this way so fascinating.
Translated from the Polish by Piotr Krasnowolski
[1] Piotr “Magik” Łuszcz – a raper, member of the Polish cult Paktofonika band, lived in a block of flats in Bogucice, a district of Katowice. In 2000 he committed suicide jumping from its window.
[2] Such estates were set up by owners of industrial plants, mostly aristocrats, for the staff they employed. Many worker colonies degraded with time to turn into what the public opinion perceives as the domain of the poor and social margin.
[3] In the 1970s a brutalist train station was built in Katowice to the design of Wacław Kłyszewski, Jerzy Mokrzyński, and Eugeniusz Wierzbicki.. Its roof was supported on sixteen massive ferroconcrete pillars with characteristic rough surfaces. In 2011, it was demolished, and the ‘chalices’ were replaced with the new ones, most of which are obscured by the building of a contemporary shopping mall.