content

Przetrwalnik

Jest coś dziwnego w nadawaniu trwałości pozorom życia, zaschłym albo zanurzonym w płynach członkom, rozpłatanym czaszkom z elegancko wywiniętą skórą i mózgiem ukazanym jakby na dowód, że tam jest i być może nadal działa.

TEXT & VISUAL ESSAY: Wojciech Nowicki

Przetrwalnik

Wojciech Nowicki

Jest coś dziwnego w nadawaniu trwałości pozorom życia, zaschłym albo zanurzonym w płynach członkom, rozpłatanym czaszkom z elegancko wywiniętą skórą i mózgiem ukazanym jakby na dowód, że tam jest i być może nadal działa. Tak żyje głowa pięknej kobiety o otwartej czaszce w neapolitańskim Museo di Anatomia Umana, widać tu wszystko co trzeba, całe to rekwizytorium horroru, a jednak przy tym jakoś niestraszne, blade, wyprane przez płyny. Po prostu głowa zanurzona w alkoholu czy formalinie, w wielkim słoju na półce rzeźbionej szafy; tak jakby obcięta głowa w słoju, rozumiem to nagłym przebłysku, mogła być zwyczajna, mogła istnieć po prostu właśnie; w drugim przebłysku rozumiem, że może, że jest zwy. I choć to prawdziwa głowa kobieca, tyle że pozbawiona korpusu i ogolona ogolona, z jedną czwartą czaszki bardzo równo wyciętą, to jednocześnie przedmiot tylko, rzecz, i pozory życia są w niej bardzo odległe, jak zamierające echo. Jestem miłośnikiem, co prawda pełnym przestrachu, muzeów okropieństw, które chcą uchodzić za muzea medycyny, patologii, historii naturalnej, zgodnie z ideą założycielską eksponują więc to, co w medycynie przestarzałe, z naszego punktu widzenia nieudałe i powodujące ból czy śmierć, zwaną zresztą zejściem, aby uniknąć niebezpiecznego skojarzenia wykonywania zabiegów z dość częstymi ich efektami; eksponują to, co nie żyje, skamieniało; pokazują wszelkie narośle, zrośnięcia, wynaturzenia, dwugłowe dzieciątka w słoikach, cyklopów. Chodząc wśród gablot i szaf neapolitańskiego muzeum zrozumiałem po raz kolejny, że natura na miliony sposobów oszukuje samą siebie, jest omylna, wystarczy zresztą popatrzeć uważniej na korę drzew czy na własne ciało: pełne skaz i niedoskonałości, ubytków i przerostów.

Jednak nie ta głowa jak meteor, przypominająca pamiątkę z dalekiej przeszłości zakopaną w piasku i wygładzoną przez ziarnka, ta Nike o spokojnej i pięknej twarzy ze zburzonej świątyni zakorzeniła się na dłużej w mojej pamięci, lecz hall przed neapolitańskim muzeum anatomii, mieszczącego się w jednej sali uniwersytetu. Był pełen studentów przygotowujących się do egzaminów. Kolorowymi pisakami zakreślali opisy pod medycznymi rycinami, jakby ta czynność miała sprawić, że ryciny i opisy spłyną do ich głów, nadal przytwierdzonych do korpusów i na zawsze się tam zakorzenią. Wyobrażałem sobie, że jeśli któryś z tych młodzieńców zdobędzie w przyszłości sławę, jego głowa czy goły mózg również zostanie zalany formaliną i przezimuje przez liczne wieki w jednej z wielkich szaf. Pod ścianami pomieszczenia stały biblioteczne szafy, ich drzwiczki zamiast szkłem wypełnione były metalową siatką. Czekając na otwarcie muzeum oglądałem książki, ryciny i rozmaite przedmioty zgromadzone na półkach. Niektóre z nich można było z łatwością umieścić w historii medycyny, głównie chirurgii, inne budziły opór wyobraźni. (Inaczej niż w muzeach historii medycyny, gdzie każdy nieprzyjemny hak, każdy podrdzewiały pręt albo kunsztowny instrument, nie tylko użyteczny i ratujący życie, lecz i pięknie zdobiony jest jak najdokładniej opisany i zestawiony z ryciną przedstawiającą czyjeś męki, związane na przykład z wyrywaniem kamieni z pęcherza w czasach, kiedy nie myślano jeszcze o znieczuleniu).

Moją uwagę przyciągnął przedmiot, który wydawał się tu nie na miejscu. Była to drewniana podstawka z obsadzonym na niej ciemnobrązowym patykiem. Najwyraźniej ucierpiał on od przechowywania w niewłaściwych warunkach, ustawicznych zmian temperatury i wilgotności, obłaził jakby rozwarstwił się i nie tylko delikatna kora, ale i łyko, miazga, a nawet twardziel poszarpały się samoistnie w jakiś nie całkiem już rozpoznawalny kształt. Przy bliższych oględzinach okazało się jednak, że nie patyk oglądam, lecz ususzony i rozpadający się palec, całkowicie zbrązowiały, jakby spędził setki lat w gabinetach namiętnie palących badaczy, przesiąknięty dymem najpierw kominków, potem fajek i papierosów, a to co w pierwszym odruchu wziąłem za załamania patykowate, to po prostu stawy. Jednak nie sam palec ususzony zamontowany na podstawce drewnianej wydał mi się dziwny (bo tak od palca żywego odległy, tak stary i uschły, że na jego widok trudno było odczuwać osłupienie czy lęk, budził raczej śmiech i zdziwienie), lecz idea przechowywania takiego przedmiotu, sam pomysł wystawiania go w hallu pełnym studentów, dziewczyn długowłosych i chłopców rażonych trądzikiem, na tej uczelni, której śmiało możnaby użyć jako dekoracji do europejskiego, ciemnego filmu z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych, tak był starożytny i zaniedbany, a zgromadzona w nim młodzież w zgodzie z wyobrażeniami o ludach Południa była smagła i piękna, lecz nie znała języków obcych. Palec stał się tym samym ozdobą, ozdóbką, pamiątką przywiezioną z odległego miasta, kulą szklaną z Big Benem albo wieżą Eiffela z plastiku przemalowanego na srebro, jednym z tych przedmiotów drobnych i zgoła niepotrzebnych, tym niemniej bezustannie oferowanych i równie nieodmiennie kupowanych we wszystkich turystycznych miastach świata, tak jakby potrzeba pamięci właśnie w nich znajdowała najmocniejsze oparcie. A więc palec, pomyślałem wtedy, może być również oparciem dla pamięci o kimś lub o czymś, o czyimś jednostkowym istnieniu, choć w stanie w jakim go oglądałem przypominał raczej gałązkę, która zbyt wiele lat spędziła w wodzie, później zaś zbyt szybko została wysuszona, albo martwe drewno, odłamek zbutwiałego pnia wydany na zanieczyszczenia i deszcze. No i dlaczego, pomyślałem w chwile potem, znalazł się w tym właśnie miejscu, dlaczego stanął pośród książek? Moje zdumienie, tak to sobie dziś tłumaczę, nie pozwoliło mi wtedy zrobić zdjęcia ani nawet zapisać czy zapamiętać pochodzenia palca, to znaczy nazwiska osoby, od której go pobrano. Gdybym je znał, mógłbym prawdopodobnie dociec przyczyny; nie w tym jednak rzecz, rzecz w samym zdziwieniu, które ogarnia nieprzygotowanego widza na widok zasuszonego kawałka ciała, przygotowanego do wystawienia na widok publiczny, nie za czarną zasłoną, nie w tajemnych salach z dostępem tylko dla wtajemniczonych, lecz ogólnodostępnych, jakby praktyka wystawiania ciał martwych była czymś zwykłym, jakby palec na drewnianym cokoliku mógł się stać, powiedzmy, przyciskiem do papierów albo wywołującym zadumę (palec mistrza!) obiektem westchnień, wystawionym na specjalnym stoliku.

Sądzimy bowiem naiwnie, że martwemu ciału zawsze przysługiwał ten rodzaj nabożnego przerażenia, jakim darzymy je współcześnie.

Jestem miłośnikiem ciała martwego, jego pozostałości, tropię je podczas moich podróży. Nie zawsze nauka przychodzi łatwo. Nie zawsze piękno, podejrzane, owszem, ale oczywiste przy tym, jak dawne ossuaria, cmentarze dziś uporządkowane, Neapol jest miejscem doskonałym do takich obserwacji. Cmentarz delle Fontanelle, dawny kamieniołom u stóp tufowych wzgórz zamieniony na tajemne grzebowisko, dawniej poza granicami miasta. Idzie się doń, bo i w tym wypadku historia dotarcia ważniejsza być może od samego cmentarza, wzdłuż domków lilipucich, zakładów naprawy samochodów, hurtowni materiałów budowlanych poukrywanych podobnie jak delle Fontanelle w wyciosanych korytarzach tufowych. Za jedyne oświetlenie mają świetlówki. Nic tu z dostojności miejsc niegdyś prostych, dziś niemal muzealnych. Czego tu zabrakło, co tu się złożyło na pustkę, wyrwę, dziś tworzy Neapol, bo z wulkanicznego tufu zbudowano to miasto, miękkie, łatwo spływające piaskiem z każdym większym deszczem. Dawny cmentarz to składowisko kości i czaszek, niektóre pokryte zielonym grzybem jak śniedzią, dolne warstwy zbutwiały już, są brunatną kostną masą, i tylko w górnej warstwie zachowały się kształty czaszek i piszczeli. Niektórym czaszkom pobudowano kapliczki, czasem przystrojono je sztucznym kwiatem, na innych czyjaś ręka położyła pieniążek w nadziei, że modlitwa przyniesie tym lepszy skutek. W tym gigantycznym ossuarium mieszczącym się w wielkiej wyrwie po kamieniu (kiedy tam wchodzę, myślę głównie o trwałości takiego przedsięwzięcia, o tym, że tuf miękki jest i zapaść się może) zgromadzono ludzkie szczątki, najpierw byle jak, wyrzucając po prostu poza granice miasta, w którym najzwyczajniej brakowało miejsc na cmentarzach; w ostatnim zaś okresie te śmieci pozostałe po człowieku, po nie wiadomo ilu ludziach uporządkowano, dano do oglądania. Obok budki przy wejściu siedzą mężczyźni, piją kawę i grają w karty; wewnątrz coraz to nowe ręce dokładają święte obrazki, plastikowe różańce, monety, które zaśniedzieją niebawem: ku szczęściu własnemu, żeby wymodlić, wybłagać sobie szczęście w małżeństwie, w rodzicielstwie, w życiu po prostu.

Takiego magicznego użycia trupa, zwykle szukać o trzeba w innych stronach, na innych kontynentach.

A jednak wszystkie kości z Cimitero delle Fontanelle di Napoli, a jednak palec zachowany w szafie w hallu przed neapolitańskim Museo di Anatomia Umana nie tylko do nawzajem do siebie prowadzą, na siebie wzajem wskazują, prowadzą mnie do innych szaf, do innych schowków i jaskiń. Nieco wcześniej zwiedzałem muzea Paryża, nie te dobrze strzeżone skarbce sztuki tłumnie nawiedzane przez okrągły rok, lecz wyrzucone poza najludniejsze ulice dziwne schowki, gdzie głównym elementem jest zakonserwowana w płynie tkanka albo kościec złożony jakby nadal był człowiekiem albo zwierzęciem. Skarbce syfilitycznego zgrubienia kości, ich przebarwienia, widocznego nawet po stuleciach, zroślactwo pokazywane z dumą, miniaturowe słoiki wypełnione cyklopimi monstrami, dwugłowymi szczurami o ośmiu łapkach. Te składowiska zakonserwowanych pozorów życia, zawsze pod postacią martwych tkanek, szczątki ciała przechowywane jak relikwie (aż pomyśleć by można, że się w nich jednak tli ślad życia) przypominają mi o fotografii, o naiwnej wierze, że przekazuje coś więcej niż powłokę, że jest czym innym niż tylko papierem pokrytym emulsją czy nadrukiem. Muzea odlewów, w Wiedniu, Berlinie, Paryżu, muzea anatomii, muzea historii medycyny oglądane są dziś z tym samym zapałem, co muzea czy galerie sztuki, a na słoje i woskowe odlewy patrzy się dziś z tym samym rodzajem zaciekawienia, jakie towarzyszy odbiorowi sztuki: co prawda bliżej im do cennych nauk rzeźnika, do wielkiej sztuki peklowania mięsa, do tajemnego rzemiosła wytwórców zabawek i drobnych przedmiotów z papier-mâché, lecz wywołują nabożny podziw, entuzjazm dla biegłości natury lub umiejętności rzeźbiarza odlewnika.

Oto poza granicami fotografii znajduję wielki zbiór obrazów równie jak fotografia prawdziwych (bo ich bezpośrednią przyczyną i wzorcem jest ludzkie czy zwierzęce ciało), znajduję ten sam rodzaj nabożności co przed wielkimi dokonaniami sztuki posługującej się medium fotografii (w ossuariach gdzie błaga się czaszki i kości o lepsze życie dla siebie czy rodziny istnieje ten sam element magiczny, przekonanie o istnieniu i istotnym działaniu czegoś niewytłumaczalnego); znajduję wreszcie podobnie techniczne podejście (konserwacja czy odtworzenie wymagają własnych narzędzi i odczynników, własnych materiałów, bez nich nadanie trwałości naroślom i deformacjom staje się niemożliwe).

Fotografia, odlewy, preparaty, wielkie muzeum strachu przed śmiercią, dowód na wiarę w możliwość przekroczenia jedynej nieprzekraczalnej bariery.